Nie pamiętam co jadłam na obiad dwa dni temu, ani jaka była pogoda w zeszłym tygodniu. Czy byłam zadowolona czy niekoniecznie. Czy świeciło słońce czy było mi wszystko jedno, że jednak nie świeci.
Pamiętam za to, że dokładnie rok temu, po prawie dwóch deszczowych miesiącach, spadł śnieg. Dużo śniegu. Wciąż było ciemno kiedy wyjrzałam przez okno, więc świat wydał mi się klimatycznie biało-czarny. Pamiętam to doskonale, bo właśnie tego dnia nie nacieszyłam się nagłym atakiem zimy i pięknem białego puchu. Zamiast tego siedziałam w samochodzie jako pasażer i wymyślałam tysiąc jeden sposobów na uśmiercenie głównego inżyniera ruchu, który uznał że niespełna dwustutysięczne miasto, które można przejść na piechotę w godzinę bardzo potrzebuje tramwajów. Mimo tego, że ostatni raz widziano je w tym miejscu 50 lat temu. Próbując więc przebić się przez totalnie rozkopane miasto, dodatkowo opóźnione obfitym opadem śniegu i sparaliżowane ułomną (i zaprojektowaną przez umiłowanego inżyniera) sygnalizacją świetlną, próbowałam skupić myśli na wymyślnych torturach zamiast na fakcie, że Prezes właśnie tego dnia zdecydował wyczarterować się na świat. Za nic mając fakt, że umawialiśmy się na za dwa tygodnie a ja następnego dnia miałam być u fryzjera.
Pamiętam też, że byłam totalnie nieświadoma, że właśnie ten dzień stanie się moim prywatnym Sylwestrem, od którego będę liczyć każdy kolejny rok. Cudownie naiwna i nieprzygotowana na trzęsienie ziemi, które za trzy godziny miało zakończyć moje beztroskie życie zastanawiałam się czy zdąrzę jeszcze zadzwonić w tym tygodniu do moich klientów i zapytać jak idą pracę w mieszkaniu. Chyba nie muszę wspominać, że nie zrobiłam tego ani w tamtym ani w żadnym kolejnym tygodniu.
Nigdy wcześniej ani później nie byłam tak szczęśliwa, kiedy trzy tygodnie później wyszłam po raz pierwszy z domu. Godzinne zakupy w Biedronce pamiętam jako najcudowniejsze przeżycie jakie mnie do tej pory spotkało. Musiałam być bardzo ciekawym zjawiskiem, kiedy z workami pod oczami, o które mało się nie potykałam, z rozwianym włosem, biustem w rozmiarze podwójne G i obłędnym wzrokiem patrzyłam na wyłożone w koszach ręczniki, majtki czy inne bakłażany. Jeśli kiedykolwiek robiąc zakupy zobaczycie podobne stworzenie, które uśmiecha się do pomidorów i wygląda jakby właśnie przedawkowało Mocarza, możecie być pewni, że to świeżo upieczona mama, która od 21 dni nie przespała ciągiem więcej niż 1,5 godziny i właśnie dała nogę z domu, wcześniej odsysając od piersi swojego potomka. Bądźcie wyrozumiali.
Przez kolejne dwanaście miesięcy zrozumiałam trzy rzeczy. Macierzyństwo niewiele różni się od życia architekta. Nie śpisz po nocach, ciągle masz coś do zrobienia, jesz w pośpiechu albo wcale a cały czas wypełnia Ci dosyć płaczliwy i niezbyt wiedzący czego chce Klient. Życie po narodzinach dziecka się nie zmienia. Ono przestaje istnieć. To mniej więcej taka sytuacja, kiedy na pięć minut przed oddaniem projektu nagle zawiesza się CAD a później następuje nuklearny wybuch Twojego laptopa, który zmiata nie tylko Ciebie, ale również Twoich przyjaciół, rodzinę, ulubione seriale, klub do którego wypuszczałeś się co sobotę, tę pyszną pizzerię za rogiem, leniwe wieczory z winem czy inne tego typu dyrdymały. I, że pojęcie „urlop” macierzyński wymyślił ktoś wyjątkowo zabawny. Dobrze, że mam poczucie humoru, bo byłby kolejny do wymyślnych tortur.
Jak wiele może zmienić się przez rok, wie każdy kto zupełnie nieświadomy obudził się pewnego pięknego dnia, od którego nigdy nic nie było już takie samo. Jak wiele możesz znieść i jak bardzo zaskoczysz się swoją zdolnością przystosowania, dowiesz się kiedy właściwie bez żadnego ubezpieczenia i przygotowania zderzysz się z nieoczekiwanym. Czy spojrzałbyś na tę brunetkę wiedząc, że właśnie w tym momencie dowiesz się, że tak naprawdę nigdy nie kochałeś? Czy wyszedłbyś z domu wiedząc, że za godzinę stracisz pracę? Czy oszczędziłbyś tych kilku złotych wiedząc że jeden z losów pomoże spełnić Ci największe marzenie? Czy bałbyś się zmiany wiedząc, że czeka Cię coś niesamowitego?
Niewiele jest na świecie bardziej blokujących uczuć niż strach przed zmianą. Niewiele jest bardziej prozaicznych powodów niespełniania swoich pragnień niż obawa porażki. Niewiele jest tak łatwych rozwiązań wielu problemów jak zrobienie tego pierwszego kroku. Niewiele jest równie ważnych dni niż ten, kiedy zmienia się praktycznie wszystko.
Czy ten strach przed zmianą jest racjonalny? Oczywiście. Najbezpieczniej czułam się ze swoim życiem „przed Prezesem”. Dzień, w którym pojawił się w moim dość beztroskim życiu, uruchomił ciąg zdarzeń, za którym z trudem nadążam. Od prozaicznych obaw o jego zdrowie i bezpieczeństwo po naukę od podstaw życia z kompletnie niesamodzielnym człowiekiem. Codzienne zmartwienia i radości. Bezsilność i miłość. Jak bardzo jest ciężko zdajesz sobie sprawę, kiedy płaczesz na reklamie pampersów albo zasypiasz na kiblu.
Czy warto czekać na zmianę? Oczywiście. Przekonuje się o tym codziennie kiedy patrzę w jego oczy metodą kopiuj-klej przeniesione z mojej twarzy. Kiedy z jakichś powodów ten Mały Człowiek wierzy, że mój pocałunek ma przeciwbólowe właściwości. Kiedy padnięty po całym dniu zasypia w moich ramionach. Kiedy wiem, że nigdy wcześniej nie byłam tak szczęśliwa i przerażona.
Każdy choć raz w życiu doświadcza takiego momentu, kiedy problemy dnia wczorajszego stają się śmiesznym wspomnieniem. Kiedy jedno spojrzenie, jedna decyzja, jedno zdanie odcina bezpowrotnie to co do tej pory było bezpieczne i nijakie. Kiedy następnego dnia budzisz się w zupełnie nowej rzeczywistości i wiesz, że to jest właśnie TU i TERAZ. Jeśli dzień, od którego liczysz swój Nowy Rok już dla Ciebie nastał- wiesz o czym mówię. Jeśli masz go dopiero przed sobą- jesteś prawdziwym szczęściarzem. To oznacza, że trzęsienie ziemi, które zmiecie raz na zawsze bzdurne zmartwienia, toksyczne znajomości i trudne decyzje wciąż jest przed Tobą. A ulgę, którą przyniesienie nie da się porównać z niczym innym.
Mój autobus z napisem „Zmiana” zajechał rok temu. Wsiadłam i jadę dalej.