Są takie mieszkania, które na długo zapadają w pamięć. I są takie, które na zawsze zmieniają życie. I to niepozorne, ale bardzo przyjemne mieszkanie pewnego słonecznego, sierpniowego dnia przewróciło moje życie do góry nogami.
Ale zanim to się wydarzyło, najpierw było spotkanie. Miłe, zaskakujące, trochę przypadkowe i trochę na ostatnią chwilę. Czyli nic niezwykłego w tym zawodzie. Przy tej okazji przypomniałam sobie dlaczego lubię pracować z mężczyznami. Wymagania? Brak. No może poza dębową deską litą, bo ładna. A reszta- może być cokolwiek.
Była też umowa, że w takim razie ja o wszystkim decyduję, przedstawiam swoją „wizję” szanownemu inwestorowi do akceptacji, a szanowny inwestor wyraża swoją aprobatę. Odmowy nie przyjmuję. W zamian zostałam zabrana na skład złomu, czyli do komisu, gdyż po wielu miesiącach jazdy pociągiem zapragnęłam potaplać się w luksusie jakim jest własne, zdezelowane, wyrwane jakiemuś Hansowi spod kołdry auto. No więc był komis i moje wymagania. Jak się później okazało dość wygórowane. Ale kto mi zabroni marzyć? No nikt. To sobie pomarzyłam i dalej jeździłam pociągami.
Ja zostałam bez samochodu, on został z projektem. Muszę przyznać, że to nie był interes życia, ale przynajmniej się pośmiałam.
Wiele miesięcy później, kiedy długie letnie dni zamieniły się w biało-czarną mżystą zimę, weszłam do wykończonego już, jasnego mieszkania i stwierdziłam, że to była jednak dobra decyzja.
Mieszkanie wyszło pięknie, uwielbiam je i mam do niego tkliwy sentyment. Oprócz ogromnej satysfakcji z efektu końcowego wspominam ten czas z rozrzewnieniem. Tak jak wspomina się pierwszy rok studiów i juwenalia, które zamiast trwać dwa dni, kończą się dwa tygodnie później. A oprócz miłych wspomnień te jasne i klimatyczne 50 metrów kwadratowych, przyniosło mi jeszcze coś. Mężczyznę, który do tej pory dokarmia mnie najlepszym aglio olio jakie kiedykolwiek jadłam. Oraz najbardziej pulchne i roześmiane dziecko jakie do tej pory widziałam. Warto być architektem :)